Zachowano pisownię oryginalną. Źródło u autorów.
Wojciech Breowicz |
- O, patrzcie, wojenny „europlan”!- wykrzyknął ktoś.- A to
ci gadzina!
-Gdzie tam gadzina… Maszyna zrobiona i prowadzona przez
człowieka!- zawyrokował ojciec.
-A że to nie gruchnie na łeb, na szyję, jeno leci jak ta
wrona- patrzcie!- dziwował się sąsiad.
- A dyć patrzymy i dziwujemy się, że to w powietrzu można
się tak utrzymać i lecieć!- powiada ktoś inny.
- A widziecie, co to człowiek może!- rzecze ojciec.
-Żeby to człowiek, to jeszcze, ale to jest przecie wymysł
szatana!- deklaruje sąsiadka.
-E, dajcie spokój, kumoszko!- wtrąca się dziadek.- Szatan-
to zły człowiek, złodziej, krzywdziciel, zbój…
- Może i prawda… Tak, tak, prawdę mówicie…
Tak oto gorzkimi uwagami został przez nas przyjęty ten
pierwszy zwiastun zbliżającej się pożogi wojennej.
16 sierpnia tegoż roku miejscowy proboszcz, Jan Kłos,
celebrował mszę na intencję „ miłościwie panującego nam cesarza” i jego armii.
W toku kazania nazwał tę wojnę „ świętą wojną za wiarę i cesarza”, bo przecie :
sam papież ją błogosławił i wezwał do rozlewu krwi”. A że była to wojna w imię
interesów papieskich i cesarskich, a nie chłopskich- o tym ksiądz widocznie
zapomniał.
„ Warto” więc opuścić rodziny i mordować naród serbski i
rosyjski, bo za to dostępuję się „ odpustu” i miękkiego krzesełka w niebie…
Kazanie to wywarło na mnie jakieś upiorne wrażenie.
Automatycznie odklepałem polecone przez proboszcza „ Ojcze nasz” i „zdrowaśki”,
waliłem się co chwila w piersi, wołając: „ mea culpa, mea culpa!”, nie wiedząc,
o co właściwie chodzi i na co mi się to przyda. Można było z góry przewidzieć,
że tak moja, jak i moich rówieśników
modlitwa nie przyniesie najmniejszej korzyści żadnemu cesarzowi, a tym bardziej
austriackiemu, który karmił nas gorzką solą kamienną…
Kościół grzmiał wzdychaniem i jękami „ wiernych”. Wreszcie
buchnęło. „ Boże, wspieraj”, hucząc jakimś głuchym akordem, tchnącym bolesną
skargą i urągowiskiem losu. W dymach kadzideł i tej upiornej pieśni kryła się
wiekowa gehenna, wyciągająca z obłoków dymu kościste szpony naszej tragedii
chłopskiej i narodowej i zdawała się przeszywać na wskroś ostrymi sztyletami tę
w fanatyzmie pogrążoną rzeszę…
W tym gorączkowym okresie ubzdurałem sobie, że muszę
przygotować się do żołnierki. Wraz z innymi pędziwiatrami wyrobiliśmy kozikami
szable drewniane, na wzór prawdziwej, jaką nieraz obmacywałem u „ Krzesnego”
Bartusia. Teraz nie czas na czytanie książek i naukę. Podoba mi się szabla, bo
można nią przecinać ludzi na dwoje i dziesięcioro, byle wpaść w diabelski
gniew.
Oprócz szabel byliśmy uzbrojeni w długie, rzemienne proce,
wzorem biblijnego pastucha, Dawida. Po rozmachaniu i puszczeniu jednego
rzemienia, wylatywał pocisk kamienny i pędził w kupę chłopaków z gwizdem i
furkotem. Biliśmy się dość często, tworząc dwa przeciwne fronty. Te zbytki
kosztowały nas wiele krwi, ran, guzów i stratowanych ziemiopłodów. A ile
kłopotów w sąsiedztwie! Ci, którzy z takiej kamiennej wojny wyszli cało –
„potykali się” na szable. Często – gęsto ledwie dowlokłem się z krowami do
chałupy pokaleczony, zalany krwią, w poszarpanej odzieży. Ale cóż było zrobić?
Wojna – to wojna! Że rodzice karbowali za to skórę – o tym szkoda pisać…
Traktem wiodącym z Jasła do Biecza i dalej w stronę Krakowa
ciągnęły szeregi wojsk różnorakiej broni – „forszpany” – oraz cywilne pojazdy
kapitalistów, którzy wywozili swe dobro przed następującymi wojskami
rosyjskimi. Z każdym dniem zbliżały się od strony północno-wschodniej coraz
groźniejsze detonacje i coraz częściej przelatywały szeregi samolotów.
Któregoś dnia Austriacy wysadzili mosty kolejowe i wozowe w
Jaśle, Niegłowicach i Brześciu oraz zbiorniki ropy naftowej rafinerii
niegłowickiej. Po wstrząsającym huku ukazały się potworne chmurzyska czarnego
dymu, pokrywając całą okolicę. Wieczorem oświetliła nas ponura czerwień ogromnej
łuny.
Płonące strumienie ropy, idąc z falami pobliskiej rzeki,
zapalały stojące nad brzegami chłopskie zagrody.
W końcu września nocowal u dziadka i rodziców pierwszy
oddział wojsk rosyjskih. Był to patrol, dowodzony przez oficera, Polaka z
Kongresówki. Wywlekli oni dla siebie i koni resztki pożywienia i paszy, za
które zapłacili – jak mówił ojciec – dość dobrze. Zachowanie się tego
czterdzieści osób liczącego patrolu było nienaganne.
Po odjeździe żołnierzy poschodzili się wystraszeni sąsiedzi,
załamując ręce nad nie młóconym owsem wdeptanym w błoto.
- Zgroza to i obraza boska! Czy wam choć zapłacili? – pyta
zgorszony sąsiad.
- Zapłacili, jeszcze i jak! – mruknął ojciec ściągając
grabiami resztę słomy i siana.
- Przyjdzie umorzyć dzieci, psiakrew! – gniewa się
energiczna sąsiadka Sztygarowa.
- Żołnierz nie jest winien, jeno panowie, co wojny prowadzą!
– wymądrza się radny Turek.
- Że też zbójeckie cary i cesarze nie wymordują się sami
między sobą jak te wściekłe psy, jeno Se siedzą w złotych pałacach, a chłopstwo
niewinne za nich się bije i umiera, a całe kraje niszczą, palą, dzieci nam
głodzą – te przeklętniki! – wpadł w gniew stary Tuchowski znad rzeki.
Lekarz przybyłego po pewnym czasie pułku kawalerii
rosyjskiej zamieszkał w domu dziadka, od którego dowiedział się o długiej
chorobie sąsiadki Brzostowskiej. Mąż był na wojnie, ona sama z małymi dziećmi i
bez żadnej prawie opieki. Czasami zaglądnął któryś z sąsiadów z łyżką strawy.
Lekarstw żadnych nie było.
Doktor, człowiek sympatyczny i ruchliwy, zamyślił się nieco,
po czym energicznie wstał i zabrał z sobą dziadka oraz parę sąsiadek, udając
się do chorej. Po zbadaniu poinformował sąsiadki, jak należy obchodzić się z
chorą i stosować lekarstwa, po które tego samego dnia wysłał specjalnego gońca
do apteki garnizonowej w Jaśle. Odwiedzał chorą codziennie dbając o punktualne
stosowanie leków i należyte odżywianie, które polecił swemu kucharzowi gotować
specjalnie obok własnej strawy. Jedzenie nosiłem ja, za co zawsze dostałem od
lekarza dziesięć kopiejek.
Lekarstwa i odżywienie działały doskonale. Po dwóch
tygodniach chora wstała. Wracała szybko do sił.
Gdy wspomniany pułk odjeżdżał, poschodzili się sąsiedzi
przed dom dziadka i pięknie dziękowali lekarzowi. Rekonwalescentka chciała
pocałować go w rękę, jednakże lekarz się uśmiechnął i na to nie pozwolił.
Wręczył jej na odjezdnym jeszcze jedną receptę na bezpłatne lekarstwo.
Wspomniany dobroczyńca przyjął w czasie postoju całe
dziesiątki chorych udzielając wszystkim porad i lekarstw bezpłatnie i zawsze z
ludzkim uśmiechem.
Oficer ten nie był Polakiem, ale Rosjaninem. Nie był
zwolennikiem cara i ówczesnego reżymu i ustroju panującego w Rosji, o czym
świadczyły jego dyskretne rozmowy z dziadkiem o moim ojcem, prowadzone przy
blasku świec albo mizernym kopciuszku- wieczorami, kiedy już nie istniała obawa
podsłuchu…
Front ustępujących z linii Karpat wojsk rosyjskich
przebiegał w ciągu dwóch dni maja 1915 r. przez Osobnicę. Toteż przeżyliśmy
wtedy prawdziwą gehennę wojenną. Samoloty austriacko-niemieckie zrzucały na
wieś bomby, zaś artyleria, ukryta w lasach harklowskich i na wzgórzach
cieklińskich, zasypywała nas tysiącami pocisków, które zabijały nie tylko
żołnierzy, ale i ludzi cywilnych, burząc i paląc ich domostwa.
Pamiętam, że się nie bałem. Przeciwnie, z wielkim
zainteresowaniem obserwowałem te diabelskie igrzyska, pachnące krwią i dymem
pożarów.
- To nic inszego, jeno prawdziwy „ jancychrys”, którego
przepowiedziała królowa Saba…- jęczał ktoś u zapłoci, klnąc eksplodujące w
pobliżu pociski.
- A idźcie se do diabła ze swoją Sabą i wszystkimi
proroctwami!- zaklął ktoś więcej świadomy.
- Wyginą Moskaliska i my z nimi!- biadał sąsiad z nad rzeki,
ciągnąc obok nas krowinę i obwieszony jak i jego rodzina tobołkami, gratami i
szmatami.
- Wyginą, a jakże- wyginiemy!- rzekł zgorszony ojciec.- Ale
co to za przenosiny urządzacie, Stanisławie? Taszczycie wiano dla kogo czy co?
- Dyć uciekamy przed wojną!- rzecze zmęczony sąsiad- Nie
widzicie, co się dzieje? To idzie jakiś potop i ziemia się zapadnie!
- Ano zapadnie!- przedrzeźnia ojciec.- Wam się też w głowie
zapadło, bo myślicie, że trochę dalej na wschód wojny już nie będzie!
- To gdzie się podziać, kiej to piekło wali się na nas jak
skaranie?
- A zostać za przypieckiem i gwizdać na wszystkie strachy!
Szkoda żeście przy wojsku służył!
- Gwizdać… a przecie nas popalą i pozabijają! Miałem taki
straszny sen…- rozpacza sąsiad.
Ojciec roześmiał się i machnął ręką.
- Wracajcie, Stanisławie, do chałupy- zawyrokował przybyły dziadek- albo zostańcie
koło nas. Rychtujemy się akurat razem z sąsiadami do przeniesienia w krzaki nad
rzeką, Musimy przetrwać po chłopsku!
Tymczasem waliły się drzewa i chaty stuletnie. Jak daleki
widnokrąg- wszędy tylko grzmot, łoskot eksplozji tysięcy pocisków, tętent
jeźdźców, słupy ziemi, chmury dymów i ogromne pióropusze krwawych płomieni.
Masy ludzi i koni ociekające krwią, setki pojazdów kotłujących się w głębi tego
zamętu i nad tym wszystkim: grzmiące słowa przekleństw pod adresem tych, którzy
wywołali tę krwawą rzeź ludzką w imię potęgi kapitału..
Jadąc na klaczy dziadkowej w pewnej odległości od ludzkiej i
bydlęcej gromady, dostałem się serię niemieckich granatów, które poza obiciem
grudami ziemi i chwilowym ogłuszeniem, nie wyrządziły mi żadnej krzywdy. Po
rozlokowaniu się w zagłębieniach zarośli nadrzecznych wyszedłem na pobliski
wzgórek i „ obserwowałem” wyjące w powietrzu pociski. Wkrótce artylerzyści
rzucili na mnie całą serię granatów. Najbliższy z nich padłmoże o kilka kroków
ode mnie. Zostałem kompletnie przywalony ziemią, spod której wyciągnięto mnie w
stanie bezprzytomnym. Inne serie wyrządziły wiele szkody ludziom, niszcząc
sporo gratów, zabijając kilka sztuk bydła i raniąc kilku sąsiadów.
Przenieśliśmy się w inne miejsce.
Słońce chyliło się ku zachodowi, świecąc smutno i krwawo.
Muzyka armat grała coraz słabiej. Wojska rosyjskie wycofywały się ku wschodowi.
Na nieboskłonie wisiały ponure słupy dymów, a pośród nich, tu i ówdzie
uśmiechały się obłoczki różowe, mieniąc się kolorami tęczy. Nad światem płynął
kalendarzowy maj, świecący kikutami zmasakrowanych drzew i zniszczonych pól.
Śpiewu ptaków nie słyszałem w owych dniach majowych. Ptaszęta pewnie ginęły w
swoich gniazdach lub odfrunęły w spokojniejszą dal, nie chcąc dzwonić swych
słodkich melodii rozjuszonemu i krwawemu bożyszczu zniszczenia.
Kiedy przewaliła się ta nawałnica, wieś, pomimo braku
najtęższych sił męskich, zebrała się żywo do odbudowy, orki i siewu. Ruszyli
wszyscy, kto żyw: starcy, dzieci i kobiety.
Biedniacy dzielili się między sobą uratowaną garścią zboża
czy ziemniaków. Dzielili się nawet rzepą. Bywało, że na dziesięć zagród znalazł
się zaledwie jeden koń. Chodził on z rąk do rąk i zaorywał, co się dało.
Niektórzy zaprzęgali do pługa krowę i sami z nią ciągnęli. Widziałem również,
jak staruszek Rolek ciągnął pług z wnuczętami, byle jeszcze choć skibę, dwie.
Kobiety dzielnie zastępowały mężczyzn przy pługu, siewach i sadzeniu. Zwoziły
też dzrewo z lasu i pomagały w odbudowie zagród.
Wojciech Breowicz -(1902-1966) - pochodzący z Osobnicy nauczyciel, pisarz, poeta i działacz ludowy. W 1932 r. wyemigrował do Brazylii, gdzie spędził resztę życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz