Część pierwszą można znaleźć TUTAJ
Część drugą można znaleźć TUTAJ
Zachowano pisownię oryginalną. Źródło u autorów.
Zygwult milczał długo, w końcu, jakby z letargu zbudzony,
zawołał” „Nie Rozalko! Nie opuszczę zamku, którego zdobycie tyle kosztowało
pracy; opuściła mnie słabość, która serce moje w swoje pochwyciła sieci;
gniotła mnie i miętosiła. Ha! Póki ta ręka jeszcze ciała się trzyma, a żelazo
ręki, przysięgam na brodę ojca! Do ostatniego zdobycz moję bronić będę. Minęła
słabość, Rozalko, bądź dobrej myśli; trudniejsza zdobywać, jak zdobyte
dotrzymać, dotrzymam! Tak mi dopomóż… Zawiło! Idźmy rozbudzić wszystko, i wysłać
na zwiady kilku, a co pochwycą o Siestrzemile niech donoszą, ażebym wcześnie
wiedział, co robić mam.” W progu izby zatrzymał się jeszcze Zygwult, i po
namyśle rzekł do Zawiły: „Macamy po ciemku, mój bracie, w nocy strach
czarniejszy; wsiadaj sam na konia i przypatrz się zblizka temu, co nas
przestrasz, a wracaj co rychło i donieś, co to za pożary, i kto je rozniecił?”
Stało się, jak pan rozkazał. Zawiła odjechał w tę stronę,
gdzie gorzało; każdemu rychły nakazał powrót. Wrócili też rychło, nic nie widziawszy,
nie słyszawszy. Jeden Zawiła nie wracał; kury po raz wtóry zapiały, gdy
posłyszano tętęt konia po lesie: „Wraca, wraca Zawiła!” wołali, i biegli
domownicy na podwórze do bramy, wracającemu naprzeciw. Koń pędził szybko,
poznać było po mocnych i częstych uderzeniach kopyt w krzemienistą drogę. Już
był blizko, ale ciemność nocna nie dozwalała dojrzeć jadącego Zawiłę: „Cóż tam
Zawiło!” wołali na wjeżdżającego już do bramy. Nikt nie odpowiedział; albowiem
koń powrócił, ale bez jezdca.
Trwoga przejęła wszystkich. Zygwult zadumał się, i zasmucił. Jeden ze służebnych zawołał: „Rozkażcie, ja polecę, do miejsca dotrę, i jaką pochwycę wiadomość, taką wam przyniosę.”
Trwoga przejęła wszystkich. Zygwult zadumał się, i zasmucił. Jeden ze służebnych zawołał: „Rozkażcie, ja polecę, do miejsca dotrę, i jaką pochwycę wiadomość, taką wam przyniosę.”
Zygwult skinął czołem; a sługa rad z polecenia, rzucił się
na konia, i popędził w tę stronę, w którą pojechał był Zawiła i nie wrócił.
Godzina upłynęła czasu – wysłany przybieżał z powrotem.
Czwałem gonił, i spiesznie, bo koń skoro przyniósł posłańca nazad do zamku,
padł na wszystkie nogi, zadrgał cielskiem, i nie wstał więcej. Sługa, przez
chwilę długą słowa do ust wynieść nie mógł; szamotał się daremnie rękoma
pomagając sobie; zaledwie to jedno wyjąkał: „ Tatarzy!”
Przerażająca ta wiadomość wkrótce potwierdzoną została;
albowiem rozległ się po cichości nocnej odgłos dzwonów dalekich, do wycia ranionego
zwierzęcia podobny, i wkrótce potem okropna rozszerzała się wrzawa ludu,
uciekającego przed Tatarami, którzyto najezdcy po raz drugi w polskie wpadając
kraje, jej mieszkańcom znani, straszni byli. Przed 20 laty albowiem dzicz ta
wschodnia poraziwszy wojsko polskie pod Chmielnikiem, rozlała się po całej
krainie. Bolesław Wstydliwy, książę, berło krakowskie na on czas dzierżący,
przymuszonym był w sąsiednim Węgier kraju szukać schronienia, a opuszczone
miasta i zamki bez obrony poszły na zniszczenie i łupież – mieszkańce w łyka
tatarskie. Powtórna ta Tatarów tłuszcza, prowadzona przez Jeleboga i Nogaja;
wpadła z Rusi Czerwonej, i dzieląc się na kilka szlaków, rozsypała się po kraju
całym, pamiętane jeszcze w kraju okrucieństwa i rabunki powtarzając. – Pochód
Tatarów był tak szybki i nagły, iż uciekającymi równo pędzili ścigający, i
często nie pierwej dowiedziano się o ich napadzie, aż wtenczas, kiedy do
ucieczki już nie było czasu, ani sposobu.
Noc ta okropna była, scena przerażająca. Te tłumy
rozpaczającego ludu, te krzyki, wołanie jednych, jęki i płacze drugich, budziły
głośną, okropną wrzawę. Cała tłuszcza doszedłszy do zamku, zatrzymała się w
pochodzie, i otoczywszy go, przeraźliwym wołała głosem: „Tatarzy, Tatarzy!
Uciekajcie!”
Zygwult, którego dusza na widok niebezpieczeństwa w całej
swojej rozwijała się mocy, nie stracił przytomnośći, ni odwagi; owszem dodawał
jej rozpaczającym, i gotowy na najeźdźcom silny dać odpór, obiegał po zamku,
rozstawiał strażników, baczność, przezorność zalecając wszystkim… Nadaremne
były prośny Rozalki, jej zaklinanie i rada, aby zamek Libuszy opuścić, i we
własnym domku, w gęstym nieprzebytym lesie ukrytym, szukać schronienia. I
daremnie usiłowała ona przekonać męża, że licznej Tatarów hordzie sam
niepodoła, że w gruzach zamku czeka ich śmierć, albo gorsza od śmierci, czeka
ich niewola. – Zygwult w przedsięwzięciu stały i niezachwiany, od zamiaru
bronienia zamku nie odstąpił.
Nie długa upłynęła chwila, kiedy uderzyły z dołu krzyki
okropne – i cała tłuszcza, zalegająca pole przedzamkowe, zrywała się, i
uciekała bezwładnie, do rozburzonego mrowiska podobna. Tatarzy już pod zamkiem
byli, już wdzierali się wraz z uciekającymi w podwórzec zamkowy – kłując i
mordując ostatnich, i na włócznie swoje chwytając, wydzierali z objęcia matek
drobne niemowlęta, i wyrzucali w powietrze, okrutnie mordując.
Rozalka w izbie swojej z dziecięciem u łona, klęczała,
modliła się, kiedy Zygwult z mieczem skrwawionym wpadając, zawołał:
„Zginęliśmy!… Rozalko! Nie ma ratunku. Nie żal mi żywota; ale ciebie biedną
żałuję, i boleję patrząc ba to dziecię niemowlę. Jam to niemądry, na wasze
głowy sprowadził to nieszczęście, a zaradzić temuż nie mogę. Nie,” dodał, „oczy
moje widzieć nie będą, co się dalej stanie; moje oczy widzieć tego nie chcą,
nie mogą!”
Rozalka, piastując dziecię swoje, po odbytej modlitwie
powstała, i spokojnym głosem przemówiła do męża: „ Zygwulcie! Skończyłam moję
modlitwę, teraz niech żywot mój zakończę. Mężu! Dozwoliszże Tatarom, żeby żonę
twoję powiedli w jasyr… na hańbę i sromotę; więc odbierz mi życie, które
obronić nie możesz.”
Słysząc te słowa Zygwult, podniósł miecz swój do góry, i
nadludzką uniesiony wściekłością zamierzył raz jeszcze stanąć w obronie, już
nie zamku, ale w obronie żony i dziecięcia; lecz w progu izby miecz wypuścił z
bezwładnej ręki; stanął i westchnął boleśnie: „ Daremne chęci – ja ranny
jestem; tatarska strzała rozdarła i skrwawiła prawicę moję. Nie obronię ciebie…
Rozalko! Poleć się Bogu!…”
Po zamku, przez Tatarów opanowanym, coraz większa rozlegała
się wrzawa; dzikie poganów krzyki i piski – a jęki , wyrzekania mordowanych, w
okropną, zgrozę obudzającą składały się muzykę, której głuche echo dobiegało do
izby, gdzie Zygwult, i żona jego Rozalka,z całem poświęceniem się okropnemu
losowi, wyglądali co chwila – ostatniej chwili życia.
Nagle rozpadły się podwoje, i wbiegł do izby uzbrojony
mieczem starzec nieznany:
„Ze mną idźcie, ze mną!” wołał, „wyprowadzę was z zamku.
Spieszmy się; czas krótki.”
Zygwult, wpatrzywszy się w nieznajomego oblicze, rzekł: „
Zdrajco! Ja znam ciebie; tyś Siestrzemiły sługa, ty mię prowadzić chcesz? chyba
na ostrze Tatarów, na śmierć – ja nie pójdę z tobą!”
„Więc ty przynajmniej niewiasto biedna, zaufaj mię
poczciwemu, i spiesz się, ratuj siebie, ratuj dziecię, póki czas po temu; Tatarzy
rabunkiem zajęci w tej chwili; spieszmy , wkrótce za późno będzie.” Rozalka
spojrzała w oko starca; po krótkim namyśle, skinęła głową; pochwyciła za rękę
męża, na drugim trzymając niemowlę, biegła za przewodnikiem, i opierającego się
ciągnęła za sobą Zygwulta. Kilka przebywszy komnat, tajnemi drzwiczki wstąpili
po schodach do ciemnego sklepu; z tamtąd podziemnym idąc krużgankiem, wyszli na
miejsce otwarte; ujrzeli się w miejscu dokoła gęstemi krzakami osłoniętem; już
w lesie byli. Przewodnik nie wstrzymywał kroku, owszem naglił do pochodu. Za
nim szła Rozalka z dziecięciem, Zygwult za niemi postępował zadumany; ale
przebytemi trwogi, a więcej upływem krwi z rany nieopatrzonej wycieńczony i
osłabły, na własnych nie mogąc się utrzymać nogach, zachwiał się – padł na
ziemię. Przybiegła Rozalka; już Zygwult leżał bez zmysłów, a pierś jego biła
słabo – i coraz słabiej i ciszej. Przelękła żona załamała ręce; omdlałego jęła
trzeźwić łzami swojemu; Zygwult nie przychodził do siebie, i znaku życia nie
dawał żadnego.
***
Doba jedna upłynęła od tej chwili. Zygwult budząc się ze snu
omdlenia, i otwierając powieki ciężkim snem ciśnięte tak długo, ujrzał się w
miejscu obcem, Innem.
Była to pieczara jakaś podziemna, w skale wykuta. Księżyca
światło, otworem szerokim rozlewając się po pieczarze tej ciemnej i głębokiej,
oświecało twarz człowieka, siedzącego obok Zygwulta. Twarz tę poznał Zygwult –
i zadrzał na całem ciele; zadrgała prawica jego, jakby zwierzęcim instynktem
wiedziona, poczęła szukać wedle siebie orężą; ale oręż nieużytecznem już był
narzędziem dla ręki, strzałą tatarską rozdartej, pozbawionej władzy. Więc
trwoga ogarnęła go, i groza, podniósł głos słaby, przemówił:
„Czy to szatanów igraszka? Czyli marzę jeszcze?
Siestrzemiła, wroga mojego, widzą moje oczy?”
„Jam Siestrzemił, „ odpowiedział tamten. „Tyś napadł na mój
zamek, wydarł go zdradziecko; pomordował czeladę, i wyrzucił z kolebki dziecię
moje?”
„To się stało, tom uczynił!” rzekł Zygwult; „jestem teraz w
twojej mocy. Mściej się do woli, zabij mię! Ale powiedź wprzódy, gdzie Rozalka,
gdzie dziecko moje? A jeżeliś zamordował je, powiedź, gdzie leżą zabite, pokaż
je pierwej, a potem mnie dobij!”
Nato przemówił Siestrzemił: „Podnieś się z posłania i rzuć
okiem po tej pieczarze; ciemna jest i okropna, a przecież lepsza od zamku
Libuszy, bo ubezpiecza od Tatarów zgrai. Zamek Libusza, którego zdobycie tyle
cię kosztowało pracy, dzisiaj w ręku poganów. Pytasz się o żonę? Czyliż nie
widzisz tam Rozalki? Spoczywa nieboga po długich czuwaniach, trudach i niespokojnościach
o ciebie; błąkającą się po lesie przyjąłem; słabą posiliłem chlebem i mlekiem,
- i ciebie omdlałego na barkach moich do tego schronienia naszego przywlókłem.
Chceszli swoję obaczyć dziecinę? Wstań, zbliż się; obaczysz tam w koszu, spi
dziecię twoje razem z mojem dzieckiem… robaczki niewinne, ściskają się
rączkami, usteczkami całują.”
Zygwult milczał długo. Promień księżyca zaiskrzył się w
kroplach z oka mu płynących; do Siestrzemiła wyciągnął rękę; ten mu nawzajem
podał swoję, i uściskali się dwaj wrogi.
Milczenie długo trwało; poczem Siestrzemił tak mówił:
„Zygwulcie! Braćmi jesteśmy, bośmy syny jednego kraju – dzisiaj nieszczęście…”
nie skończył Siestrzemił, bo obudzona w tej chwili Rozalka, zerwała się i
biegłą do męża. Wielka tam radość była i długa, a przyjaźń dwóch wrogów
wieczna.
Jadam z Zatora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz